Drodzy Rodzice, Kochane Dzieci!

Oto nasz blog! Co tutaj znajdziecie? Raz w miesiącu będzie katecheza dla Rodziców, raz w miesiącu też będzie tu zamieszczony materiał do nauki dla Dzieci. Będą też podawane nabożeństwa, którymi możecie się pomodlić w gronie rodziny w Waszych domach.Znajdziecie tu też ciekawe opowiadania, które przeczytają Wam Rodzice. To wszystko po to,aby pomóc Wam jak najlepiej przygotować się do tego ważnego dnia w Waszym życiu, kiedy to po raz pierwszy Jezus przyjdzie do Ciebie w Komunii Świętej. A zatem... do pracy!

wtorek, 7 grudnia 2010

Mały srebrzystowłosy anioł

Mały anioł o srebrnych włosach miał kłopoty. Był tak niegrzeczny, że Święty Piotr wezwał go do siebie. - Podejdź tutaj nicponiu - powiedział. - Coś mi się zdaje, że nie rozumiesz, że u nas w Niebie każdy ma coś do roboty, zwłaszcza teraz, w święta. Każdy z nas musi uszczęśliwić kogoś na Ziemi. - Święty Piotr spojrzał surowo i dodał: „Jednak ty byłeś tak leniwy, że nie możesz u nas zostać. Leć na Ziemię i spraw, żeby ktoś był szczęśliwy. Dopiero wtedy będziesz mógł wrócić do Nieba".
I oto mały anioł znalazł się za bramą niebios. Zastanawiał się, co właściwie ma począć. Sfrunął na Ziemię, gdzie wszystko było pokryte miękkim, puszystym śniegiem. Aniołkowi było bardzo zimno w cieniutkiej koszulce. Pierwszą istotą, jaką napotkał, był zając, który grzecznie powiedział: „Dzień dobry!" Mały anioł chciał właśnie odpowiedzieć, gdy wtem usłyszał stukot kopyt i dźwięk dzwonka u sań. To był Święty Mikołaj jadący swoimi saniami.
Kiedy Święty Mikołaj dostrzegł małego anioła, zatrzymał sanie i zapytał: „Co ty tu robisz na Ziemi?" Anioł spuścił ze wstydu głowę i przyznał się, że był w Niebie niegrzeczny i leniwy.
- Aha, leniwy - powiedział Święty Mikołaj. - No to chodź ze mną, pomożesz mi dzisiaj w nocy. Wsiadaj do sań!
No i Święty Mikołaj zabrał małego anioła do sań i pojechali. Jechali dość długo, aż sanie raptownie zatrzymały się. Święty Mikołaj jadący swoimi saniami opróżnił swój worek, w którym były choinkowe ozdoby, i anielskie włosy.
- Może zechciałbyś mi pomóc przy ubieraniu choinek? - zapytał Święty Mikołaj.
- Och, chętnie - odpowiedział radośnie mały anioł.
- Cieszę się - powiedział Święty Mikołaj. - Ponieważ jestem wyższy od ciebie, będę ubierał choinkę od góry, a ty od dołu.
No i Święty Mikołaj i aniołek razem ubierali drzewka, zawiesili też na nich małe prezenty.
Wkrótce wszystkie ozdoby i anielskie włosy znalazły się na choince. Święty Mikołaj ruszył w dalszą drogę, aby przywieźć większe prezenty, obiecał też małemu aniołowi, że go zabierze po powrocie. Wtedy aniołek odkrył, że jedno maleńkie drzewko nie zostało jeszcze przystrojone. Co robić? Nagle wpadł na wspaniały pomysł! Miał przecież złote gwiazdki na swojej koszulce! Pozrywał je i zawiesił na gałęziach drzewka. Co by tu jeszcze dołożyć? Ależ oczywiście! Pasemka swoich cudownych srebrzystych włosów! Ustroił nimi drzewko - a kiedy już skończył, wyglądało naprawdę pięknie. Nawet zwierzęta wyszły z lasu, by je podziwiać!
Święty Mikołaj wrócił, a gdy zobaczył, czego dokonał mały anioł, bardzo go chwalił. - To był wspaniały pomysł - rzekł. - Teraz musimy wszystkie drzewka zawieźć do wioski. Może znajdzie się tam ktoś, kto weźmie twoją choinkę.
Potem Święty Mikołaj wraz z małym aniołem wsiedli do sań i ruszyli przez zaśnieżone pola. W oddali pojawiły się migocące światła domów.
Święty Mikołaj wjechał saniami na plac pośrodku wsi i rozdawał prezenty. Anioł zwijał się i pomagał jak umiał najlepiej. Przyszła wreszcie kolej i na choinkę tak pięknie przyozdobioną j ego własnymi srebrnymi włosami i gwiazdkami z jego koszulki. Wziął drzewko i poniósł je w dół ulicy, do domku, gdzie mieszkało troje dzieci. Dzieci właśnie pomagały mamie myć naczynia, kiedy anioł cichutko, na paluszkach wślizgnął się do domu, postawił choinkę i położył pod nią prezenty.
Wymknął się z domu, podfrunął pod okno i zajrzał do środka. Widział, jak dzieci wyszły z kuchni, zobaczyły choinkę, a potem uszczęśliwione radośnie śpiewały i tańczyły wokół drzewka. Krzyczały: „Jaka piękna!” i „Kto ją nam przyniósł?”
Anioł uśmiechnął się — był szczęśliwy. Pośpieszył do Świętego Mikołaja.
- Czy mogę cię dokądś zawieźć - zapytał Święty Mikołaj.
- Tak, bardzo proszę - odpowiedział aniołek. - Zawieź mnie, proszę, do lasu, tam gdzie cię spotkałem. Muszę wracać do Nieba.
- Dobrze - powiedział Święty Mikołaj i ściągnął lejce. - Bardzo dziękuję ci za pomoc. Postaram się, aby Święty Piotr dowiedział się o tym.
- Bardzo dziękuję! Do widzenia! - zawołał mały anioł i znikł w ciemnościach nocy.
Kiedy mały anioł wrócił do Nieba, Święty Piotr oczekiwał go w bramie. Popatrzył srogo i powiedział z wyrzutem: „Co ty z siebie zrobiłeś? Spójrz na swoje włosy! A gdzie podziały się twoje złote gwiazdki?"
Gdy mu aniołek opowiedział, co stało się z jego włosami i złotymi gwiazdkami, Święty Piotr bardzo się ucieszył. - Właściwie teraz możesz wrócić do Nieba! - orzekł.
Święty Piotr był tak uradowany postępkiem małego anioła, że podarował mu nowe złote gwiazdki. Starsze anioły przyszyły mu je do koszulki. A srebrne włosy wkrótce przecież odrosną !
A Ty ? Może też się zastanowisz co możesz zrobić dobrego, aby sprawić bliźniemu radość, żeby tegoroczne Boże Narodzenie było świętem miłości i radości dla wszystkich.

środa, 3 listopada 2010

Bartek i zaduszki...

Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię listopad. Owijam się wtedy w kraciasty koc, popijam malinową herbatkę i wreszcie mogę sobie spokojnie porozmawiać. Z kim? Ze świętymi - czytam sobie książki o ich życiu (nieraz tak pasjonujące jak najlepszy film przygodowy), wyszukuję modlitwy, którymi mogę się do nich zwrócić... Oglądam też fotografie osób, które już odeszły. Łatwiej mi wtedy wspominać, nie po to, żeby za chwilę odłożyć zdjęcie do pudełka i zająć się czymś innym, ale żeby podarować swoim bliskim zmarłym modlitwę. W ten sposób rozmawiam także z nimi. Nie jest to łatwe ale można spróbować, tak jak Bartek...
* * *
     Bartek po raz pierwszy poszedł z rodzicami na cmentarz. Kiedy latem umarła babcia nie został zabrany na jej pogrzeb, bo chorował na anginę. A teraz cała rodzina przybyła odwiedzić jej grób. Chłopiec idąc alejkami rozglądał się ciekawie.
     - Czy to są łóżka? - zapytał tatę wskazując na prostokątne kamienne płyty. Nad nimi na ścianach o różnym kształcie widniały krzyże. Wprawdzie trochę inne niż nad jego tapczanikiem, ale w końcu jego posłanie było w domu.
     - Nie, to są groby.
     - Groby?
     - Tak. W grobach leżą zmarli.
     - No, to jednak są łóżeczka - Upierał się chłopiec.
     - Ale z ciebie głupek! - siostra Bartka Dorotka, która chodziła już do drugiej klasy zaczęła się śmiać.
     - Przestań, bo zaraz cię kopnę - rozzłościł się chłopiec, a do jego oczu napłynęły łzy. Okropnie nie lubił, gdy ktoś się z niego wyśmiewał, a szczególnie, jak była to jego siostra.
     - Uspokójcie się w tej chwili. Czy nawet w takim miejscu musicie się kłócić?
     - Ale mamo to ona...
     - A właśnie, że to on chciał...
     - Karol - mama zwróciła się do taty - weź Bartka, a ja pójdę przodem z Dorotką, inaczej nic z tego nie będzie.
     Bartek był bardzo zadowolony z tego pomysłu i nawet obojętnie wzruszył ramionami gdy siostra odwróciła się do niego i pokazała mu język.
     - Tatusiu, a dlaczego tu nie można się kłócić?
     - Bo na cmentarzu trzeba zachowywać się spokojnie, zresztą najlepiej w ogóle się nie kłócić.
     - Ale dlaczego tu jest tak wyjątkowo?
     - Bo tu jest tajemnica.
     - Ojej! Jaka?
     - Popatrz, my sobie teraz spacerujemy pomiędzy grobami. Jeszcze żyjemy i możemy zrobić dużo dobrego, także dla tych, którzy odeszli...
     - Odeszli do grobów?
     - Niezupełnie. Ich ciała zostały złożone w ziemi, ale ich dusze zostały zabrane prosto do nieba, albo do czyśćca. Właśnie za tych, którzy czekają na niebo musimy bardzo się modlić.
     A wiesz, że takie dusze też nam pomagają? Same sobie nie mogą. pomóc, ale nam tak.
     No, więc właśnie na cmentarzu trzeba zachowywać się bardzo spokojnie, bo tu niebo spotyka się z ziemią. Dusze zmarłych spotykają się z nami, my spotykamy się z nimi, a wszystko to dzieje się pod znakiem krzyża, czyli samego Pana Jezusa, który czuwa nad nami wszystkimi.
     - Uff, to wszystko jest dla mnie za trudne tatusiu. Nic z tego nie rozumiem...
     - Mówiłam, że jesteś głupkiem - wtrąciła się nagle Dorotka, która idąc z mamą przodem, mimo wszystko podsłuchiwała rozmowę Bartka z tatą.
     - Nie będę się z tobą kłócił, bo tu jest miejsce Wielkiej Tajemnicy! - powiedział chłopiec usiłując spojrzeć na siostrę z góry. Niestety był od niej wyraźnie niższy i nie bardzo mu się to udawało, a nawet wyglądało dość zabawnie. Rodzice z trudem zachowali powagę, ale jednocześnie byli bardzo wzruszeni postawą synka. Bartek chociaż mało mógł pojąć z tego, co próbował wyjaśnić mu tata, o wiele więcej zrozumiał w swoim wrażliwym sercu. Sam zapalił czerwoną lampkę na grobie babci, obok położył piękny zasuszony liść, a potem ukląkł na piaszczystej ziemi i tak jak umiał modlił się do Pana Jezusa za duszę babci, a nawet za tych, którzy leżeli w sąsiednich mogiłach.
     Porozmawiajmy...
     Czy jak modlisz się słowami Wierzą w Boga zastanawiasz się nad tym, co mówisz?
     Co to znaczy "świętych obcowanie"? A "ciała zmartwychwstanie"?
     Czy wiesz kim był twój święty patron? Po co chodzimy w Dzień Zaduszny na cmentarz?
     Czego oczekują od nas zmarli? Jak możemy im pomóc?

piątek, 1 października 2010

Janek i Gosia

Janek i Gosia byli nieznośnymi bliźniakami. W szkole i w domu było z nimi wiele utrapienia. Wciąż nie mogli usiedzieć w miejscu. Kiedy chłopiec był spokojniejszy, wtedy dziewczynka namawiała go na różne wybryki. Innym znów razem Gosia starała się być taka, jak chcieli dorośli, a brat zachęcał ją do robienia psot. Pani w szkole załamywała ręce, gdy znów zginął dziennik, na parapecie leżały powywracane kwiatki i rozbite doniczki, a ściany klasy "zdobiły" kolorowe bazgroły. Od razu wiadomo było czyja to sprawka. Nie lepiej było w domu. Tata szalonego rodzeństwa nie miał już siły wysłuchiwać skarg sąsiadów, że jego dzieci przywiązały do ogona kota pani Agnieszki drewniane koraliki, powywracały kosze na śmiecie, albo zrobiły dziury w wężu do podlewania trawników. - Panie Mariuszu, niechże pan weźmie się za te wstrętne dzieciaki - takich słów najczęściej musiał wysłuchiwać tatuś bliźniaków. - Trzeba je porządnie sprać, albo zamknąć na klucz - radzili coraz bardziej zniecierpliwieni znajomi, którym znowu zginęły sznurówki od butów. Ale cóż mógł zrobić tata niesfornych bliźniaków ? Odkąd umarła ich mama zupełnie nie mógł sobie poradzić z dziećmi. Stały się nieposłuszne i krnąbrne, a przecież wcześniej takie nie były...
      Rozpoczął się nowy rok nauki i znów pan Mariusz został wezwany do szkoły.
     - Proszę pana, jeżeli nie radzi pan sobie z Jankiem i Gosią, trzeba będzie zaprowadzić dzieci do lekarza. Ja robię co mogę, ale niechże pan nie wymaga od szkoły, żeby nauczyciel poświęcał uwagę tylko dwóm uczniom, skoro jest ich w klasie dwadzieścioro! - powiedziała surowo i stanowczo wychowawczyni bliźniaków.
     - No cóż, - odpowiedział smutno tatuś - skoro tak pani uważa... Nie sądzę jednak, żeby to załatwiło sprawę. Gdyby żyła moja żona... - pan Mariusz urwał, po czym szybko pożegnał się z nauczycielką i wrócił do domu. Nikt nie przypuszczał, że całą tę rozmowę podsłuchiwały bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka stali pod otwartym oknem klasy cichutko jak myszki. Bali się nawet głośniej odetchnąć, żeby tylko nic nie uronić z rozmowy, którą prowadzili dorośli.
     - Wiesz co ? - powiedział wieczorem Janek do Gosi - Musimy uciec z domu!
     - Uciec ? - trochę wystraszyła się dziewczynka -Ale przed, czym ?
     - Przed lekarzem rzecz jasna!
     - Jejku ! To jest pomysł !
     - No pewnie ! - Janek był z siebie ogromnie dumny. - Jeśli tata zaprowadzi nas do lekarza, to na pewno dostaniemy zastrzyki, albo zamkną nas w szpitalu.
     - Albo będą nam pobierać krew !
     - Albo borować zęby !
     - Albo w ogóle wszystko, co najgorsze !
     - No to co ? Wiejemy ?
     - Wiejemy ! Najlepiej od razu jutro - Gosia nie miała już żadnych wątpliwości, że trzeba uciec z domu.
     Następnego dnia była sobota. Dzieci poprosiły tatę, żeby pozwolił im pójść do pobliskiego lasku na jeżyny.
     - Idźcie, ale nie odchodźcie za daleko. Możecie zbierać owoce tylko na skraju lasu, tam gdzie chodziliśmy z mamą - tatuś nagle chrząknął zmieszany i poprawił okulary. - Aha, i pamiętajcie, że macie wrócić za godzinę. Muszę z wami koniecznie porozmawiać.
     - Dobrze!- krzyknęły dzieci już z dworu machając tacie koszykami.
     Z początku udawały, że zatrzymują się przy spotkanych krzewach jeżyn. Wiedziały, że tata jeszcze je obserwuje. Kiedy jednak zobaczyły, że są już dostatecznie daleko, a w oknie nie błyszczą znajome szkła okularów, pędem pobiegły w głąb lasu. Był ciepły październikowy dzień. Liście złociły się na drzewach albo szeleściły pod stopami, między koronami drzew skakały wiewiórki próbując złapać pomarańczowe promienie słońca, gdzieniegdzie wystawały z zielonego mchu brunatne kapelusze grzybów. Był to naprawdę doskonały czas i miejsce na ucieczkę. Las wydawał się przyjazny i wesoły, dlatego dzieci śmiało zapuściły się w największa gęstwinę. Wędrowały trzymając się za ręce i śpiewając wesołe piosenki, nie zauważając, że słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Dopiero gdy poczuły chłód zatrzymały się, żeby rozejrzeć się za schronieniem. Zauważyły, że las nie jest już tak przyjazny: złote liście i miedziane gałęzie przybrały barwę popiołu, a wokół zaczęły pojawiać się chybotliwe cienie.
     - Zabawmy się w berka - zaproponował Janek czując, że Gosia zaczyna dygotać ze strachu i zimna. - Rozgrzejemy się, a potem znajdziemy sobie jakieś miejsce na nocleg. Goń mnie ! - chłopiec śmignął między ponurymi pniami drzew.
      Aaa ! Zaczekaj, zaczekaj ! Nie chcę bawić się w berka ! Chcę do domu ! - dziewczynka biegła za bratem głośno szlochając. Robiło się coraz ciemniej i straszniej, więc dzieci pędziły przerażone chcąc jak najszybciej wydostać się z lasu. Nagle obydwoje wpadli na przedziwną, jasną polanę. Pośród zapadającego zmroku ta niewielka łączka wyglądała tak, jakby cały czas świeciło na nią słońce. Na dodatek rosła tu soczysta, zielona trawa, kwitły kwiaty i śpiewały ptaki. Zupełnie jak w początkach lata! Nie to jednak przykuło uwagę bliźniaków. Bardziej zdziwili się widokiem domku tonącego wśród różanych krzewów. Ostrożnie podeszli bliżej. Ściany chałupki wyglądały jak lukrowane ciasteczka, dach sprawiał wrażenie tortowej dekoracji, a kolorowe witrażyki w oknach przypominały owocowe landrynki.
     - Coś mi to mówi - szepnęła dziewczynka dotykając ostrożnie cienkich jak wafelki okiennic.
     - Nooo, - mruknął chłopiec próbując polizać klamkę w karmelowym kolorze.
     W tym momencie drzwi skrzypnęły i Janek wpadł do środka. Gosia już chciała krzyknąć, ale w ostatniej chwili zatkała sobie usta. Wolała nie robić hałasu, bo przypomniała sobie skąd zna taki domek... Nie myliła się. Kiedy po cichutku przekroczyła próg dziwnej siedziby i stanęła obok gramolącego się z podłogi brata, pierwsze, co spostrzegła była zgarbiona postać stojąca przy oknie. Janku - szepnęła mu wprost do ucha - uciekajmy stąd czym prędzej.
     - Już raz uciekliście. I co, moje dzieci ? Chcecie uciekać dalej ? W ciemny las ? - miły i wesoły głos należał do zgarbionej osoby, która teraz się wyprostowała i odwróciła twarzą do dzieci. - Oj, chyba z kimś mnie pomyliliście - roześmiała się srebrzyście młoda, prześliczna kobieta widząc wystraszone miny bliźniaków.
     - Podejdźcie tu - skinęła na nich ręką i usiadła przy błękitnym stole nakrytym białym obrusem. Nie wiadomo skąd pojawiły się na nim talerzyki z drożdżowymi bułeczkami i niebieskie kubki, w których pieniło się gorące kakao.
     - Zajadajcie moje dzieci, a ja wam coś w tym czasie pokażę - Janek i Gosia, wciąż oszołomieni, bez słowa rzucili się na smaczne jedzenie, którego wcale nie ubywało. Po całodziennej wędrówce byli naprawdę wygłodniali i zziębnięci. Tymczasem Błękitna Mama, jak ją w myślach nazwały dzieci, rozpostarła przed nimi cienką jak i pajęczyna tkaninę. Na niej pojawił się wyraźny ruchomy obraz. Bliźniaki zobaczyły swojego tatę, który biegał po osiedlu od domu do domu, ciągle gdzieś telefonował i wycierał rękawem mokre od łez policzki. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. Tkanina zakołysała się lekko i oczom dzieci ukazała się następna scena: tatuś klęczał samotnie w ciemnym kościele przed jakaś figurą. Co to był za posąg rodzeństwo nie zdążyło zobaczyć, bo obraz zniknął. - Biedny, biedny tatulek - rozpłakała się Gosia. - Nie powinniśmy go zostawiać, a teraz już na pewno nigdy go nie zobaczymy... Oooo - zwodziła coraz głośniej i żałośniej.
     Jankowi też drżała broda, ale wstydził się "rozkleić" przed Błękitną Mamą.
     Postanowił, że choćby nie wiadomo co, musi jednak poprosić ją o pomoc. Odwrócił się i... jęknął ze zdumienia. Oprócz niego i Gosi nikogo w domku nie było. Jedynie w rogu pokoju, na półce przykrytej koronkową serwetką, stała figurka Matki Bożej trzymającej w ręku dwa kołyszące się różańce. Twarz Maryi najwyraźniej śmiała się do chłopca. Janek wiedział już, co robić. Zdjął z posążka różańce, jeden dał siostrze, a drugi zatrzymał dla siebie. - Skoro tata modli się tam, to my pomódlmy się tu . Wtedy na pewno się odnajdziemy - chłopiec z rozmachem ukląkł przed figurką, pociągając Gosię za rękę. Dawno nie modlili się razem i do tego głośno. Myłiły im się słowa i paciorki różańca, ale wcale się tym nie przejmowali, bo wierzyli, że zostaną wysłuchani.
      I rzeczywiście tak się stało. Nie wiadomo kiedy Janek i Gosia znaleźli się w objęciach taty. Uściskom i popłakiwaniom nie było końca. Ale najważniejsze, było to, że bliźniaki szczerze żałowały swojego postępku i chciały naprawić wyrządzone zło.
     - W takim razie spróbujmy razem odmawiać różaniec - zaproponował tata. - Nigdy wam wcześniej nie mówiłem - dodał ciszej - ale to była ulubiona modlitwa waszej mamy.
     - Nasza mama jest na pewno błękitna, jak Błękitna Mama - powiedziała Gosia.
     - Nie rozumiem - uśmiechnął się tata - ale pewnie masz rację.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Orędzie serca

We śnie szedłem brzegiem morza z Panem, oglądając na ekranie nieba całą przeszłość mego życia. Po każdym z minionych dni zostawały na piasku dwa ślady - mój i Pana. Czasem jednak widziałem tylko jeden ślad odciśnięty w najcięższych dniach mego życia. I rzekłem: "Panie, postanowiłem iść zawsze z Tobą, przyrzekłeś być zawsze ze mną; czemu zatem zostawiłeś mnie samego
wtedy, gdy było mi tak ciężko?" Odrzekł Pan: "Wiesz, synu, że cię kocham i
nigdy cię nie opuściłem. W te dni, gdy widziałeś tylko jeden ślad,
ja niosłem ciebie na moich barkach".
Tej nocy miałem sen, śniło mi się, że spacerowałem po plaży razem z Chrystusem, na ekranie nocy ukazały się wszystkie dni mojego życia.
Patrząc za siebie zobaczyłem, że przy każdym dniu mojej wędrówki,
przedstawionej na ekranie, znajdowały się na piasku dwie pary stóp.
Śledząc je na całej drodze, dotarłem aż do kresu moich dni. Stanąłem wtedy spoglądając wstecz i spostrzegłem, że na niektórych odcinkach widniał tylko jeden ślad. Przedstawiały one najtrudniejsze dni mojego życia, dni największych zmartwień, największych lęków i największych cierpień. Wtedy zapytałem:
"Panie, obiecałeś mi, że będziesz razem ze mną przez wszystkie dni mojej wędrówki. Dlaczego więc opuściłeś mnie w najtrudniejszych chwilach mojego życia?" A wtedy Pan odpowiedział: "Synu mój, wiesz dobrze, że jeśli obiecałem ci, że będę z tobą przez wszystkie dni twojej podróży i że nie opuszczę cię ani na chwilę to dlatego, że bardzo cie kocham. Dotrzymałem mojego słowa...
Kiedy widziałeś na piasku tylko jedną parę stóp to były chwile, w których musiałem nieść cię w ramionach".
A czy Ty ufasz Panu tak do końca ? Czy potrafisz rzucić się w Jego ramiona i zanurzyć w Jego kochającym sercu tak do końca ? Jak często tulisz się do kochającego serca Jezusowego ? Właśnie przeżywamy miesiąc czerwiec, który w Kościele jest poświęcony Najświętszemu Sercu Jezusowemu.
A czy wiesz, że po raz pierwszy w Polsce nabożeństwo czerwcowe zostało odprawione 1 czerwca 1857 w kościele Sióstr Wizytek w Lublinie. Papież Pius IX w roku 1859 polecił sprawować to nabożeństwo w całej ówczesnej Polsce (będącej pod zaborami).
Ukoronowaniem kultu Najświętszego Serca Pana Jezusa było poświęcenie całego rodzaju ludzkiego Najświętszemu Sercu Jezusa przez papieża Leona XIII w 1899 roku.

wtorek, 18 maja 2010

Pierwsza Komunia Święta Ani...

Moi Kochani !
Chcę Wam dziś zaprezentować świadectwo życia dziewczynki w Waszym wieku, bo i Wy przygotowujecie się do pełnego uczestnictwa we Mszy św. i pełnego zjednoczenia z Jezusem eucharystycznym. Niech przykład Ani Wam w tym pomoże...
     ...niech Bóg będzie twoim szczęściem...
     Czym dla Ani była Eucharystia? Ona była Życiem i Zbawieniem. Cząstką dnia na którą czekała z utęsknieniem. Dla niej to był pokarm nie tylko dla duszy ale i dla ciała tak bardzo obolałego. Przyjęcie Komunii Świętej, czasami tylko cząstkę, Ania odbierała jako ukojenie w bólu, jako coś co dodaje sił, co żywi. Jej małe serduszko było przepełnione Miłością, takie bardzo spokojne i czyste jak łza. Ania żyła tylko dzięki Eucharystii i dla Eucharystii. Jak ona z niecierpliwością czekała na ten dzień, kiedy już będzie gotowa na przyjęcie do swego serca Jezusa. Nie ważne były prezenty i goście. Pamiętam jak zapytałam Anię na kogo dziś jeszcze czeka a ona odpowiedziała, że na najważniejszego gościa ale ten gość nie wchodzi przez drzwi i nie siada razem z nami. Nie bardzo wiedziałam o co Ani chodzi, ale później wszystko zrozumiałam. Anię w tym dniu odwiedził i zamieszkał w niej Jezus Chrystus pod postacią maleńkiego białego opłatka. To był ten najważniejszy Gość.
     Miałam już dwóch synów u Komunii Świętej, ale Komunia Ani była taka niesamowita, może dlatego że w szpitalu wśród lekarzy i pielęgniarek, którzy stworzyli nam dom, było tak bardzo cicho, spokojnie, bez pośpiechu , bez hucznego obiadu, wystawnych prezentów. Wszyscy byliśmy skupieni tylko na Ani, na tym, co się miało wkrótce wydarzyć. Na naszych oczach dokonała się największa tajemnica i pojawił się owy "Gość". Moje serce przepełniała wielka radość, że Pan Jezus zamieszkał w sercu mej córki. Ania bardzo na to czekała, to było dla niej jak cudowne uzdrowienie, jak światełko, które rozświetla mrok. Jej cierpienie zostało nagrodzone, teraz odbieram tamten dzień, jako ukoronowanie tych trudnych i ciężkich lat choroby. Ania bardzo tego dnia wyczekiwała i myślę też, że po to żyła. Czasami brak słów żeby to wyrazić to, co wtedy czułyśmy, to było takie osobliwe i zarazem tajemnicze. Ania już od dawna przygotowywała się na ten dzień, ale nie za pomocą nauki pytań czy wszystkich modlitw, jej przygotowanie było w formie samej rozmowy z Bogiem. To Bóg uznał, że nadszedł już ten czas. My rodzice tylko byliśmy tłem a wszystko sprawił sam Bóg w wielkim swym Miłosierdziu i Miłości. To On wybrał ten odpowiedni moment i miejsce.
     5 listopada 2004 do końca pozostanie w naszej pamięci, to w tym dniu w sercu mojej Córki na zawsze zamieszkał Jezus Chrystus. Przyszedł do niej po cichutku i z wielką delikatnością, wypełniając jej serduszko choć małe Wielką Miłością i Dobrocią.
     Dla mnie jako matki było to uwieńczeniem trudu i rozłąki z synami. Wszyscy wtedy byliśmy zjednoczeni w Chrystusie Panu i choć dzieliły nasz setki kilometrów, to zawsze byliśmy razem i blisko podczas przyjmowania Komunii Świętej. To Chrystus nas jednoczył w nierozerwalną rodzinę. Dzięki temu łatwiej było mi przetrwać najtrudniejszy chyba okres choroby Córki, bo już wtedy wiedziałam, że medycyna stała się bezsilna. Ale nie straciłam wiary, wierzyłam że Bóg nas nie opuści, i to codzienne "odwiedzanie" Ani przez Chrystusa ma swoją moc. Był to Jej jedyny pokarm, który mogła wtedy spożywać, ale był to pokarm który daje życie. I tym życiem, tym darem Ania dzieliła się z innymi, nie trzymała go w "wielkim sejfie" tylko rozdawała go potrzebującym. Ania stała się nauczycielem Wiary i Miłości, a oto co napisała nam pani doktor E. Tryniszewska: "Kochana Aniu! Za to że od Ciebie i od Twojej Mamy mogłam się uczyć Wiary i Miłości tak bardzo DZIĘKUJĘ!"
     To są ciepłe słowa. Ania dla innych była i jest kimś kto rozdawał uśmiech, ciepło, radość życia, ale chyba najbardziej Miłość, Wiarę. I taką niech mamy w swej pamięci, Anię zawsze uśmiechniętą mimo ogromnego bólu, wesołą, pogodną, zawsze ufającą Bogu i Jego Wielkiej Miłości.
     Ks. Jacek - kapelan CZD w Międzylesiu "...ze wzruszeniem patrzyłem, jak Ania w tym cierpieniu duchowo dojrzewa, jak bardzo pragnie przyjmować Komunię Świętą i jak bardzo ten "Dotyk Boga" w Eucharystii pomaga tak młodej dziewczynce zrozumieć wartość krzyża, który choć fizycznie boli, to jednak staje się ołtarzem ofiarnej Miłości. 11 lutego br. do łóżka Ani podszedł ks. Arcybiskup Sławoj Leszek Głodź z okazji spotkania z chorymi dziećmi w "Światowym Dniu Chorego". Z wielkim wzruszeniem położył swoją dłoń na głowie Ani i wypowiedział słowa błogosławieństwa. To był nie tylko dotyk następcy Apostołów, ale jakby "ukoronowanie" dziecięcego cierpienia, które znoszone w łączności z Chrystusem zbawia cały świat i... ten świat utrzymuje jeszcze w istnieniu!"

Renata

sobota, 1 maja 2010

Klejnoty Matki Bożej

        Wiosna nabrzmiała już słońcem. Majowe dni i wieczory pełne były zapachów i niezliczonych dźwięków. Naokoło spośród traw, drzew i krzewów dochodziły bzyczenia, ćwierkania i przekomarzania. Naprawdę przyjemnie było wygrzewać się i spacerować podziwiając kolorowy świat. Ale kto nie wsłuchiwał się uważnie w wiosenne odgłosy i nie obserwował wnikliwie roślin, nie wiedział, że pomiędzy nimi toczyły się brzydkie kłótnie. Na łące polne róże, które wyglądały delikatnie i uroczo, pokrzykiwały skrzeczącymi głosami na inne, mniej okazałe kwiaty: - Rozsuńcie się! Nie widzicie, że ktoś nadchodzi, żeby nas podziwiać?
         - Aha! Akurat! - piskliwie zakrzyczały niezapominajki - To my jesteśmy bohaterkami maja! To nami się zachwycają!
         - Dobra, dobra. Gadajcie sobie co chcecie, a i tak najważniejsze na łące jesteśmy my - burknęły rozmaite zioła, których kwiaty rozsiewały słodki miodowy zapach. Po chwili do awantury przyłączyły się bujne trawy, a nawet chwasty, które ustroiły się w strzępiaste różowe czuprynki. Tymczasem widoczna z daleka postać stanęła na łące. Właściwie trudno powiedzieć, że stanęła. Raczej delikatnie przesunęła się nad ziemią wypatrując czegoś pośród rozgorączkowanych roślin. Wreszcie wzrok jej padł na drobniutkie białe kwiatki ledwo widoczne pośród przepychu innych kwiatów i ziół. Delikatnie musnęła je dłonią i zagarnąwszy w błękitną chustę, odpłynęła w stronę błyszczącego w oddali lustra wody. Był to rozległy zielonooki staw, na którym kołysały się przepyszne kaczeńce i lilie wodne. To one tu wszystkimi rządziły. Inne rośliny posłusznie wypełniały ich polecenia, bo były po prostu mniej okazałe i dlatego bardzo nieśmiałe. Zamiast więc stawać w zawody z tymi, którymi zachwycali się artyści i zakochane pary, wolały sobie po cichutku rosnąć. Tak jak te maciupeńkie roślinki kołyszące się tuż przy brzegu. Wyciągały spomiędzy rzęsy wodnej niepozorne łebki, żeby pochwycić życiodajny promień słońca. Tylko ono było dla nich ważne. - Jest piękne i dobre - zwykły mawiać - żyjemy tylko dzięki niemu.
         - Macie słuszność. Dlatego umieszczę was bliżej niego - postać, która uważnie przysłuchiwała się wszystkiemu, co działo się na świecie, przeniosła malutkie wodne roślinki w zagłębienie swojej błękitnej chusty. Następnie rozejrzała się po okolicy i ruszyła w stronę domku z czerwonym dachem. Przystanęła za świeżo pomalowanym płotem i omiotła wzrokiem przydomowy ogródek. A tam akurat odbywała się rewia mody. Na klombach przechadzały się bratki prezentując swoje niezwykłe stroje. Żadne kwiaty nie mogły pochwalić się tak wieloma odcieniami, kolorami i gatunkami wytwornych materii. Nie miały ani tylu aksamitnych fioletowych i bordowych kubraczków ze złotymi guziczkami, ani liliowobłękitnych zwiewnych sukien, ani białych sportowych wdzianek z granatowymi wypustkami. Na pobliskich rabatkach stokrotki z szafirkami demonstrowały plażowe sukienki, a narcyzy i żonkile wykwintne garnitury. W zacienionej części ogródka, tam gdzie zwykle utrzymywała się wilgoć, trwała natomiast parada najmodniejszych zapachów. Rozsiewały tu swoje słodkie aromaty bzy, konwalie i groszek pachnący. Trudno było się zdecydować, czy bardziej podziwiać ogrodowe piękności, czy ulec unoszącej się wokół woni naturalnych perfum. Delikatna postać, która obserwowała ogród nie miała jednak żadnych wątpliwości. Pochyliła się i odgarnęła rosnące pod płotem zielsko. Jej jasnym oczom ukazała się kępka pomarańczowych kwiatuszków wtulonych pomiędzy seledynowe listki. Pachniały miodem i wyglądały jak kawałki bursztynu. Wy też - powiedziała śpiewnym głosem postać i ukryła je w fałdach swojej chusty. 
         Nazajutrz mieszkańcy wioski podążali do kapliczki z figurą Maryi stojącej na wzgórzu. Kobiety i dziewczynki niosły naręcza najpiękniejszych kwiatów i ziół, z których zamierzały upleść wieniec dla Matki Bożej. Mężczyźni i chłopcy szli nieco z tyłu prowadząc księdza, który miał poświęcić tę nowo wybudowaną kapliczkę. Kiedy pochód zatrzymał się przed bielonymi kolumienkami, wszystkich opanowało zdumienie. Od figury bił bowiem niezwykły blcisk. Dopiero po chwili ludzie dostrzegli jego źróófto. Oto na głowie Najświętszej Maryi Panny lśniła cudowna korona wysadzana perłami, szmaragdami i bursztynami. Skąd mógł wziąć się tak drogocenny klejnot na lej skroniach? - Ależ to nie korona, to wieniec upleciony z białych kwiatków łąkowych i żółtych ogrodowych - zakrzyknęła mała dziewczynka klaszcząc w ręce. - A tam pomiędzy nimi są seledynowe kuleczki, rosnące na brzegu naszego stawu -śmiało się radośnie dziecko. Rzeczywiście, dopiero teraz dorośli popatrzyli na Maryję oczami dziewczynki. I przekonali się, że Matka Boża najbardziej kocha to, co niewidoczne dla ich oczu. - Tak to prawda, w Jej koronie prawdziwymi klejnotami są pokora, skromność i posłuszeństwo -powiedział ksiądz rozpoczynając nabożeństwo.

Porozmawiajmy...
     Co ci przypominają rozmowy kwiatów na łące?
     Jakie znasz rośliny wodne?
     Czy wszystkie kwiaty w ogrodzie są jednakowo ważne?
     Dlaczego Matka Boża wybrała właśnie te, a nie inne kwiatki?
     Jak myślisz, co Panu Bogu w człowieku może się najbardziej podobać?

piątek, 9 kwietnia 2010

Jezu, ufam Tobie !

   Pod koniec lutego 2003 r. nasza Mama znalazła się w szpitalu z powodu silnych bólów w jamie brzusznej. Po specjalistycznych badaniach (m.in. tomografii) okazało się, że istnieją zmiany w trzustce i widoczny jest guz głowy trzustki. Pobyt Mamy w dwóch szpitalach, czekanie na decyzję lekarzy co do możliwości operacji... Trwało to kilka tygodni.
   Dwa dni przed operacją, w czasie rozmowy z ordynatorem, dowiedziałam się, że guz jest bardzo duży i najprawdopodobniej jego usunięcie będzie niemożliwe, a zostaną jedynie pobrane próbki do badania histopatologicznego. Wtedy dotarło do mnie, że musimy być przygotowani na wszystko. Mama nie była całkowicie świadoma tego, w jak bardzo poważnym jest stanie. A na pytania rodziny i krewnych o jej samopoczucie odpowiadałam niezmiennie, że trzeba być dobrej myśli i modlić się dalej o łaskę zdrowia dla niej. O tę modlitwę prosiłam wszystkich przyjaciół i dobrych znajomych.
   Nadszedł dzień operacji, a po niej rozmowa z lekarzem, której nie zapomnę do końca życia: "Niestety, tak jak przypuszczałem, raczysko straszne. Dwie trzecie trzustki zajęte. Nie można było nic więcej zrobić, jedynie pobrać wycinek do badań. Na pani miejscu zaoszczędziłbym mamie pobytu na onkologii i wziął ją do domu, bo tego nie można wyleczyć. Guz tak szybko się rozrasta, że najprawdopodobniej jest to kwestia kilku tygodni...".
   W moich myślach krążyły wciąż słowa "kwestia kilku tygodni...". Błagałam, by Pan nie zabierał Mamy od nas. Powtarzałam, że wierzę, iż sprawi cud... wierzę, że Mama będzie żyła... Ufam, że dopuścił to, abyśmy się do Niego zbliżyli. Prawda o Bożym Miłosierdziu i modlitwa tak wielu osób w intencji Mamy nie pozwoliły nam stracić nadziei. Bracia, Tata i ja modliliśmy się koronką do Miłosierdzia Bożego i za wstawiennictwem Siostry Faustyny. W tym czasie wpadła mi w ręce książka pt. Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie. Zamieszczone tam świadectwa dodały nam wiary w to, że "dla Boga (...) nie ma nic niemożliwego" (Łk 1,37), a w naszych sercach zwiększyła się ufność, iż Jezus Miłosierny zachowa Mamę przy życiu. Nasza modlitwa stała się jeszcze gorliwsza, choć stan Mamy po operacji uległ pogorszeniu. Przyjęcie przez Mamę sakramentu namaszczenia chorych i codzienne przyjmowanie Jezusa Eucharystycznego napełniało mnie pokojem i poczuciem, że wszystko jest w Bożych rękach. Na szyi Mamy zawiesiłam medalik z Jezusem Miłosiernym i Siostrą Faustyną.
   Nadszedł Wielki Piątek - dzień rozpoczęcia nowenny do Miłosierdzia Bożego. Czekałam na to, jako na czas wyjątkowych łask. Przed wyjazdemdo szpitala zadzwoniłam do sióstr Matki Bożej Miłosierdzia do Łagiewnik, prosząc o modlitwę. W szpitalu czekała na nas dobra wiadomość: wynik badania histopatologicznego wskazywał, że guz jest niezłośliwy. Zaskoczony tym wynikiem ordynator poinformował nas, że jest 50% szans... Następnego dnia lekarz dyżurny wypisał niespodziewanie Mamę do domu (z gorączką, bez leków). Była bardzo osłabiona, cierpiała... Czuwaliśmy przy niej na modlitwie. Trwała nowenna i nasze czekanie na cud.
   W wigilię święta Bożego Miłosierdzia zawiesiłam w pokoiku Mamy obraz Jezusa Miłosiernego, by mogła się ciągle w Niego wpatrywać. W niedzielę rano -w święto Bożego Miłosierdzia - Mama po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni nie miała gorączki. Przyjęła Komunię św. z rąk szafarza z radością na twarzy i siedząc o własnych siłach w fotelu (tydzień wcześniej, w Wielkanoc, uczyniła to, leżąc w bólu). Tego dnia po Mszy św. prosiłam księdza proboszcza, by pozwolił mi wziąć relikwiarz św. Faustyny do chorej Mamy. Zgodził się. W domu zdziwienie i radość. Wspólnie modliliśmy się do Jezusa Miłosiernego za wstawiennictwem Siostry Faustyny. Ucałowaliśmy jej relikwie. Przyłożyłam również relikwiarz do chorego miejsca na ciele Mamy, błagając tę Świętą o wyproszenie u Boga łaski uzdrowienia. Potem udałam się do kościoła, by oddać relikwiarz i uczestniczyć w nabożeństwie ku czci Bożego Miłosierdzia o godz. 15. Po południu Mama na tyle dobrze się czuła, że usiadła z nami przy stole i rozmawiała prawie dwie godziny. Był to dla nas znak, że naprawdę nastąpiła poprawa.
   W święto, na które czekaliśmy z taką nadzieją, Pan w bardzo widoczny sposób okazał nam swoje miłosierdzie... Jemu chwała i cześć, i dziękczynienie! Dla mnie był to cud. Od tamtej pory Mama nie miała nawrotu choroby, natomiast wszyscy domownicy spotykają się ok. godz. 15 przed obrazem Jezusa Miłosiernego na wspólnej modlitwie.
Wdzięczna córka.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Libańska legenda...

Wedle starej legendy dawno temu w pięknych lasach Libanu wyrosły trzy cedry. Jak wszyscy wiemy, potrzeba wielu lat, aby cedr wyrósł na potężne drzewo. Dlatego drzewa te przez całe wieki rozmyślają o życiu, śmierci, przyrodzie i ludziach. Owe trzy cedry były świadkami przybycia ekspedycji z Izraela wysłanej przez króla Salomona, później ujrzały, jak ziemia spłynęła
krwią podczas bitew z Asyryjczykami. Dane im było poznać Jezabel i proroka Eliasza, dwu śmiertelnych wrogów. Widziały, jak wynaleziono alfabet.
Pewnego dnia postanowiły porozmawiać o przyszłości.
* Po tym wszystkim, czego byłem świadkiem, chciałbym, by wyrzeźbiono ze mnie tron dla króla najpotężniejszego na Ziemi – rozmarzył się pierwszy z cedrów.
* Ja zaś pragnę stać się częścią czegoś, co przemieni na zawsze Zło w Dobro.
* Jeśli zaś chodzi o mnie, to chciałbym, aby ilekroć ludzie spojrzą na mnie, myśleli o Bogu – odpowiedział trzeci cedr.
Minęło jeszcze wiele lat, aż pojawili się cieśle. Ścięli cedry i statek powiózł je w odległe strony. Z drewna pierwszego zbudowano schronienie dla zwierząt, a z resztek zbito rusztowanie do siana. Z drugiego wyciosano zwykły stół, który trafił do rąk handlarza mebli. Na drewno trzeciego nie znalazł się kupiec, dlatego pocięto je i umieszczono w magazynie w jakimś wielkim mieście.
Nieszczęśliwe drzewa żaliły się: “Nasze drewno nie było dość dobre i nikt nie doszukał się w nas piękna, by je wydobyć”.
Czas mijał i jednej z wielu gwiaździstych nocy pewne małżeństwo, które nigdzie nie mogło znaleźć miejsca na nocleg, schroniło się w stajence zbudowanej z drewna pierwszego cedru. Kobieta krzyczała z bólu, aż wydała na świat dziecię i położyła je na sianie umieszczonym na drewnianym rusztowaniu.

Wtedy cedr pojął, że oto spełniło się jego marzenie – był to największy ze wszystkich królów na Ziemi.
Mijały lata, aż pewnego wieczoru, w skromnym domu, mężczyźni zasiedli wokół stołu wyciosanego z drewna drugiego cedru. Jeden z nich, zanim jeszcze wszyscy zaczęli jeść, wyrzekł słowa o chlebie i winie stojącym przed nim.
Wtedy drugie drzewo zrozumiało, że w owej chwili to nie kielich wina i kawałek chleba spoczywa na nim, ale dokonuje się pojednanie człowieka z Boskością.
Następnego dnia zabrano kawałki trzeciego cedru i zbito w kształcie krzyża. Porzucono je gdzieś, a w kilka godzin później przyprowadzono nieludzko poranionego mężczyznę, którego przykuto do jego drewna. Przerażone drzewo zapłakało nad barbarzyńskim losem, jakie zgotowało mu życie.
Zanim jednak minęły trzy dni, trzecie drzewo pojęło sens swego przeznaczenia – ukrzyżowany człowiek stał się rozświetlającym wszystko Światłem. Krzyż, zrobiony z drewna trzeciego cedru, z symbolu tortury przeistoczył się w symbol zwycięstwa.
Jak to zwykle bywa z marzeniami, wypełniły się sny trzech libańskich cedrów, ale nie tak, jak same drzewa to sobie wyobrażały.

sobota, 6 marca 2010

Rozmowa dzieci z cierpiącym Jezusem

Kasia:
Powiedz mi Panie Jezu, jak było w Ogrójcu?
Dlaczego uczniowie tam spali i z Tobą razem nie czuwali?

Jezus:
Tam Ja z moim Ojcem rozmawiałem, śmierć krzyżową z Bogiem uzgadniałem.
Ciężko mi tam bardzo wtedy było, moje czoło krwią się pociło.
W takiej trudnej byłem chwili, a uczniowie ze Mną nie czuwali,
Do Ogrójca przyszedł Judasz, aby mnie w ręce oprawców wydać.

Grzesio:
Może mi opowiesz Panie, jak Cię wydano na ubiczowanie?

Jezus:
Piłat taką decyzję ogłosił, bo tłum ludzi go o to prosił.
Myślał, że wystarczy im ten widok, ale ludzie chcieli żebym umarł na krzyżu.

Staś:
Co się stało w tamten wieczór z Piotrem, że się Ciebie wtedy zaparł?
Gdzie inni apostołowie przebywali, czyżby się twej Męki bali?

Jezus:
Widzisz moje drogie i kochane dziecko, większość Apostołów ze strachu ode mnie uciekło.
Piotr, co prawda patrzył na Mnie z oddali, ale się Mnie zaparł, bo brakło mu odwagi.
Ja mu już to w Wieczerniku zapowiadałem, bo jego postępowanie wcześniej dobrze znałem.

Agatka:
Jezu, przecież Piłat nie widział winy w Tobie, dlaczego więc tak straszy wyrok podpisał na Ciebie?

Jezus:
To prawda, Piłat nie widział u Mnie winy, ale ludzie utratą władzy i cezarem go straszyli.
Nawet jego żona za mną się wstawiała, bo we śnie z mego powodu wiele wycierpiała.
Piłat kochał swój urząd i wszelkie zaszczyty, więc wyrok śmierci na mnie podpisał.
Wolał Mnie wydać na krzyżowe cierpienie, niż utracić posadę w Jerozolimie dla siebie.

Zosia:
 A jak wyglądała twoja droga na Kalwarię, podczas której spotkałeś Najświętszą Marię,
oraz Szymona, Weronikę i płaczące kobiety.
Na drodze pod krzyżem padałeś niestety.

Jezus:
Wiesz dziecko moje kochane, spotkałem po drodze swoją Mamę.
Nic z Nią wtedy nie rozmawiałem, tylko na Jej twarz smutną spojrzałem.
Szymona do pomocy dla Mnie zmuszono, na jego barki na chwilę krzyż włożono.
Była też tam odważna kobieta Weronika, co chustą swoją otarła mi pot i krew z oblicza.
Kobiety z dziećmi także tam były, nad moim losem się bardzo żaliły,
Ale Ja im powiedziałem żeby nie płakały tylko nad swymi dziećmi się użalały.
Krzyż był ciężki a mi sił ubywało, moje ciało trzy razy pod nim na drodze padało.

Wojtek:
Co zrobiono z tobą tam na Golgocie, czy cierpiałeś, gdy ciało przebijały ci gwoździe?

Jezus:
Tam bardzo cierpiało me serce i ciało, gdy do krzyża mnie przybijano.
Nie krzyczałem, ani się nie buntowałem, bo przez tą mękę cały świat zbawiałem.
Dzięki tym cierpieniom ludzie na świecie całym, mogą po śmierci dostąpić wiecznej chwały.
Tylko każdy człowiek musi pamiętać, by przez całe życie kochał Boga z całej duszy.
Muszą także ludzie i bliźnich swych szanować i całe moje nauczanie w sercu swym zachować.

środa, 17 lutego 2010

Ciernisty krzew

W ogrodzie rósł ciernisty krzew. Sąsiednie rośliny nie przyjaźniły się z nim. Uważały, że jest zbyt surowy, mało w nim wdzięku i powabu, a przede wszystkim nie pasuje do wiotkich kwiatów i innych giętkich krzewów, Jedynie róże darzyły ciernie pewnymi względami, a to dlatego, że czuły się ich dalekimi krewniaczkami. Też miały przecież ostre kolce. Wprawdzie tylko kolczaste łodygi ich do siebie upodobniały, bo to, czym prawdziwie wyróżniały się róże od cierni, były pąsowe pachnące kwiaty. Mówiono o nich, że są roślinami królewskimi, podczas gdy ciernie uważano za trudny do polubienia wybryk natury. Przynosił przecież więcej szkody niż pożytku. A to zaplątało się w nie jakieś zwierzę, a to ich kolcami pokaleczyły się dzieci, a to ich gałązki zagłuszyły inne rośliny przysłaniając im słońce i wypijając soki z ziemi, jedynie łaskawsze były dla pewnego gatunku ptaszków, które wiły sobie gniazda w ich kolczastych gałęziach, jakże inaczej odnoszono się do róż! O nich poeci pisali wiersze, zakochani młodzieńcy obdarowywali nimi swoje wybranki, artyści lubili umieszczać je na obrazach, a dekoratorzy zapełniać nimi kryształowe wazony. Nie wspominając eleganckich pań, które uwielbiały nacierać się. różanym olejkiem o intensywnym słodkim zapachu. Róże niekiedy pyszniły się przed swym kuzynem sławą i urodą, bo trudno im było pozostawać nieczułymi na wieczne komplementy i zachwyty. Starały się jednak nie czynić tego za często, bowiem widziały, że ich daleki kuzyn wystarczająco cierpi z powodu niechęci otoczenia.
- Dobrze, że chociaż wy, moi skrzydlaci przyjaciele jeszcze mnie nie opuściliście - szeptał ciernisty krzew do swoich małych pierzastych lokatorów.
- Och, dzięki tobie nasze pisklęta są bezpieczne - odpowiadały niezmiennie ptaszki - żadne dzikie zwierzę ani drapieżny ptak, ani niegrzeczny chłopiec nie zaatakuje naszych gniazdek ukrytych pośród twoich kolczastych gałązek, jesteśmy sobie więc potrzebni. Zresztą, kto wie, czy nie odegrasz jeszcze jakieś wielkiej roli w dziejach świata? - pytały stworzonka tajemniczo.
I oto nadszedł kiedyś niezwykły dzień. Z pobliskiego miasta dochodził dziwny gwar i czuło się jakieś niespotykane napięcie. Zupełnie jakby miało nastąpić coś przewidywanego, choć nie do końca jeszcze znanego.... Nawet rośliny w ogrodzie doskonale to czuły - drżały im płatki, listki i łodyżki, po których rosa spływała zupełnie jak łzy, czy krople potu. Tuż przed południem dał się słyszeć chrzęst żwiru. Czyjeś ciężkie kroki przemierzały ogrodowe alejki płosząc owady i ptaki. Zrobiło się nieprzyjemnie cicho. Dopiero po chwili dał się słyszeć zachrypnięty głos: - Musi tu gdzieś rosnąć. Musi!
Czyjeś ręce zaczęły gorączkowo rozgarniać gałęzie krzewów, odsuwać kamienne ławeczki, buszować pośród wielobarwnych pachnących kwiatów, a nawet wygniatać trawę. Nie czyniły tego z delikatnością ogrodnika, czy kogoś, kto kocha rośliny. Raczej zachowywały się jak zbójcy. "Czego ci nieproszeni goście tu szukają? - zastanawiały się zioła i kwiaty. - Nie wyglądają na miłośników przyrody i piękna...".
- Och, ty podstępna ohydo! Zraniłeś mnie! - myśli i szepty roślin przerwał nieprzyjemny wrzask. To właściciel ciężkich rąk skaleczył się o ciernisty krzew. Wszyscy czekali w napięciu, co będzie dale). Spodziewali się, że rozjuszony człowiek zemści się okrutnie na cierniach, tymczasem on niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
- A więc znalazłem cię wreszcie! No, to teraz do roboty - założył skórzane rękawice i zaczął łamać gałązki. Krzew bronił się jeżąc kolce, ale ich ostrza nic nie mogły zrobić dobrze osłoniętym dłoniom. Kiedy człowiek zgromadzi] odpowiednią ilość pędów, usiadł na ławce i zaczął splatać z nich dziwny wieniec, pogwizdują przez zaciśnięte zęby. Wszystkie rośliny z ciekawością przyglądały się poczynaniom mężczyzny. Najbardziej zdumione były róże - Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś plótł wieniec z cierni. Co do nas, to często byłyśmy do tego wykorzystywano, ale ty nasz kuzynie?
- Sam tego nie rozumiem... Na co komu taka cierniowa ozdoba? Ani ona ładna ani bezpieczna...
Rozmowy roślin przerwał narastają gwar. Tuż za płotem ogrodu zaczęło przesuwać się coraz więcej osób, a wśród nich kobiety i dzieci, starcy i miejscowe wyrostki. Najwięcej jednak było żołnierzy odzianych w krótkie tuniki i uzbrojonych w miecze, włócznie i tarcze. Rozganiali oni tłum krzykiem i razami rozdawanymi na lewo i prawo skórzanymi biczami. Mężczyzna, który mocował się jeszcze z cierniowymi gałązkami poderwał się na ten widok i pomacha] ręką, w której trzymał dziwny wieniec - Hej, już gotowy! Dawajcie tego dziwaka. Zaraz będzie mógł nami władać! Hi, hi!
- Ach, to tu cię przyniosło Paliurusie. Widzę, że dobrze się spisałeś. Nie ominie cię nagroda - odezwał się ktoś wyglądający na dowódcę straży, która otaczała jakąś umęczona postać. Krzewy wyciągnęły swoje gałęzie, żeby lepiej widzieć, kwiaty wystawiły swoje główki poza ogrodzenie, a ptaszki, które siedziały dotąd w ukryciu, z furkotem wzbiły się ponad zmierzwione czupryny drzew. Mężczyzna zwany Paliurusem z udaną powagą wyniósł z ogrodu upleciony przez siebie kolczasty wieniec. A potem... Potem rozległy się dzikie wrzaski żołdaków odstępujących, jeden po drugim od umęczonej postaci, której prowadzili między sobą na powrozach. Oczom wszystkich ukazał się Więzień. Jego zbite ciało drżało z zimna i bólu. - Och, przepraszam wasza wysokość. Nie okryłem cię mój władco twoim paradnym płaszczem - zaryczał jeden z żołnierzy i narzuci] na ramiona Skazańca kawałek purpurowej materii. Wokół rozległ się wybuch śmiechu. Ale na tym okrutna zabawa się nie skończyła. Teraz do Postaci przystąpił Paliurus i wcisnął na głowę Ofiary cierniowy wieniec - Oto twoja korona królu!
Zaszumiały rozpaczliwie drzewa, kwiaty stuliły płatki, ptaki zaczęły zawodzić przesmutną pieśń. Skazaniec spojrzał zaś dobrym i pełnym miłości wzrokiem na świat, na płaczqcych ludzi i swoich oprawców. Spojrzał tak jak może patrzeć tylko prawdziwy i jedyny Król.
Od tego zdarzenia minęły trzy dni. Ptaki i owady przynosiły do ogrodu coraz to nowsze i straszniejsze wieści. Ostatnią wiadomością było to, że Dobry Król odszedł do krainy umarłych. Cały ogród pogrążył się w żałobie. Najbardziej zaś cierpiał ciernisty krzew, który winił się za to, że jego gałązki sprawiły ból Dobremu Władcy.
- To nie twoja wina. Cóż mogłeś zrobić? Człowiek jest silniejszy i sprytniejszy od ciebie. Gdyby nie udało mu się ściqć twoich gałqzek, mógłby cię spalić. Znam takich opryszków - pocieszały kuzyna róże.
Mimo tych słów, ciernie były nie utulone w żalu. Nocą nie mogły długo zasnąć. Patrzyły w dal, gdzie na krańcach ogrodu był skalny grób. Nagle, tuż przed świtem, z owego miejsca zaczęło bić dziwne światło. Jasne, ale nie jaskrawe, ciepłe, ale nie gorące. Zbliżało się w stronę, gdzie rósł oniemiały tym widokiem ciernisty krzew. Wokół zaległa cisza pełna cudownej miękkości i radosnego wyczekiwania. I oto przed krzewem stanął Król. Był przepasany śnieżnobiałej szatą, a na głowie miał cierniową koronę. Tyle, że korona była szczerozłota, a zastygłe na niej kropelki krwi rozwijały się w pąsowe kwiatki z rubinowymi oczkami. Król uroczyście zdjął koronę i nałożył ją na ostre gałązki krzewu, poczym zniknął tak szybko jak się pojawił.
Gdy będziecie kiedyś wędrować przez miejsca, w których rosną wielobarwne rośliny, poszukajcie wśród nich ciernistego krzewu, który jest prawdziwie kuzynem róż. Ma bowiem nie tylko kolce, ale także królewskie kwiatki przypominające krople krwi zamienione w rubinowego płatki. Tam też jak zwykle gnieżdżą się malutkie ptaszki, które potrafią wyśpiewać pieśń o tym, w jaki sposób cierniowy krzew został obdarowany tym niezwykłym kwieciem.
Porozmawiajmy...
O czym jest ta opowieść? Czy cierpienie jest złe, czy dobre?
     Czy możliwe jest dla człowieka pokochanie swoich prześladowców?
     Jak sądzisz, o co najlepiej prosić Pana Boga w Wielkim Poście i na czas Wielkanocy?
     Jak myślisz, czy każdy bez wyjątku ma do spełnienia jakieś zadanie?
     Nawet gdy jest brzydki, albo biedny, chory, albo mało zdolny?

poniedziałek, 15 lutego 2010

Nagrodzona wytrwałość

Aby zachęcić swoich uczniów 
do wytrwałości w modlitwie  opowiedział im taką przypowieść:
W pewnym mieście mieszkał , który brał w obronę tylko najbogatszych . Dla niego  i wygrana sprawa były najważniejsze, a nie sprawiedliwość i dobro człowieka. W tym samym mieście mieszkała biedna , której zmarł mąż. Źli  chcieli wyrządzić jej krzywdę dlatego  potrzebowało pomocy . On jednak nie miał dla niej czasu i ciągle jej odmawiał pomocy. 
Zrozpaczona  nie zrażała się jednak jego odmowami. Bardzo często przychodziła do  i usilnie go prosiła o pomoc. Widząc jej wytrwałość , który z nikim – nawet z Panem Bogiem się nie liczył - wziął ją w obronę, aby mieć już od niej spokój.
Kończąc przypowieść  zauważył, 
że skoro wytrwałość doceni źli , to o ileż bardziej doceni ją Pan Bóg.
Przygotowała Marta Gródek-Piotrowska, zilustrowała Jadzia Żelazny

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Święta Rodzina i leśne zwierzęta

      Na początku lutego zawsze obchodzimy piękne święto. Idziemy ze świecami do kościoła na pamiątkę pewnego wydarzenia. Chyba wiecie, co mam na myśli?... Pomyślmy, jak bardzo Święta Rodzina kochała Pana Boga, skoro ponosiła dla Niego tyle trudów! Najpierw nikt nie chciał jej przyjąć na nocleg i Pan Jezus musiał urodzić się w zimnej stajence, potem uciekała przed Herodem i znów wracała w rodzinne strony. Do świątyni też nie miała tak blisko jak my. Kiedy chciała uczestniczyć w ważnych uroczystościach i obrzędach musiała pokonywać wiele kilometrów. W czasie drogi mogły spotykać ją różne przeszkody. Wyobraźmy sobie na przykład taką sytuację...


* * *Był mroźny lutowy wieczór. Ludzie pochowali się w domowych zaciszach, a tymczasem z małego domku tuż za lasem wyruszyła niezwykła gromadka. Brodaty mężczyzna prowadził ostrożnie swoją żonę, która niosła pod płaszczem kwilące zawiniątko. Tuż za nimi podąża] osiołek, który niósł na grzbiecie oliwę do lampy, ciepłą odzież i skromny zapas jedzenia. Obok truchtała koza i podskakiwał piesek uważający się za obrońcę Rodziny. Kiedy wszyscy stanęli na progu leśnej gęstwiny zwierzęta zadrżały.
     - Nieee - zbeczała koza - nieee pójdę dalej.
     - lii co? lii co? - zaryczał osiołek. - Mamy ich zostawić?
     - Wrrracać? Wrrracać? - piesek zjeżył sierść. - Nigdy! Jestem obrrr obrr óbrrrońcą tych ludzi!
     - Ale w lesie są nasi dzicy kuzyni! Nie będą zadowoleni z naszej wizyty. Co gorsza mogą nas porwać na kolację.
     - Wspaniale! Poucztujemy sobie - ucieszył się kłapouch.
     - Ach, ty ośle! Nie rozumiesz, że głównym daniem tej kolacji zostaniemy właśnie my?
     - A to co innego. W takim razie nie idę - i osiołek stanął.
     Na próżno mężczyzna ciągnął zwierzę, pokrzykiwał na nie, a nawet zachęcał je do dalszego marszu marchewką. Osiołek wrył się kopytkami w śnieg i ani drgnął. Na dodatek koza zadana ogonek i pognała w stronę wioski. Za nią pobiegł piesek, który zupełnie zapomniał, że miał bronić Rodziny. Cóż było robić. Ludzie nie mogli zmusić swoich zwierząt do wędrówki przez ciemny las. - Trudno, - powiedział św. Józef - my nie możemy zawrócić. Lecz jak ty, moja ukochana żono, poradzisz sobie bez ciepłego mleka od kozy i suszonych owoców, które niósł osiołek? Jeśli będziesz głodna, to nie będziesz miała mleka... Czym więc nakarmisz naszego Syneczka?
     - Nie martw się. Dobry Bóg na pewno da nam jeść.
     - Zostaliśmy też bez naszego obrońcy. Kto nas ostrzeże przed niebezpieczeństwem?
     - Józefie kochany, przecież najważniejsze, że dobry Bóg nas nie opuścił. Tylko On jest naszym prawdziwym Obrońcą. - Jednak to mnie powierzył opiekę nad tobą i Syneczkiem. A ja zawiodłem. Nie potrafiłem upilnować ani naszych zwierząt ani podróżnego dobytku. Nie mam nawet czym oświetlić drogi... - zasmucony Józef wsparł głowę na swojej lasce i objął ramieniem Maryję. Nagle poczuł na twarzy delikatny dotyk. To Synek gładził go po policzku malutką rączką. Św. Józef natychmiast poczuł w sobie siłę i opuściło go zwątpienie. Rozejrzał się i zobaczył, że wcale nie jest ciemno. Ośnieżony las i biegnąca wśród drzew dróżka oświetlone były blaskiem pyzatego księżyca, który właśnie wdrapał się na niebo. Czasem nawet w dzień nie było tak jasno. Rodzina raźno ruszyła więc przed siebie. Niestety robiło się coraz mroźniej. Matka sama dygocząc, szczelnie owijała Niemowlę w swoją chustę, ojciec narzuci] na ramiona Maryi swój przetarty płaszcz, lecz niewiele to pomogło. Nagle da] się słyszeć trzask gałęzi i przed wystraszonymi ludźmi stanął potężny brunatny niedźwiedź. Popatrzył na zmarzniętych wędrowców i pokręcił kudłatym łbem - Oj, nie wyglądacie wy dobrze. Jeszcze trochę, a zostaną z was bryłki lodu. Lepiej idźcie ze mną.
     Zwierz poczłapał w stronę pobliskich chaszczy nawet się nie oglądając. Wkrótce wszyscy znaleźli się w obszernej jaskini. Na środku buzował wesoły ogień. Niedźwiedź i jego niezwykli goście zasiedli wokół płomienia grzejąc zziębnięte ręce i nogi. Kudłaty gospodarz nalał z ogromnego kotła jakiś dymiący napar, którym poczęstował Józefa i Maryję. Małżonkowie poczuli jak wracają im siły, a ciało przepełnia cudowne ciepło. Podziękowali za gościnę i ruszyli dalej. Na drogę dostali jeszcze bukłak z gorącym napojem i ciepłe wełniane płaszcze. Wędrówka przestała być już dla nich tak uciążliwa, ale po kilu godzinach marszu Maryja poczuła, że słabnie z głodu. Z trudem opierała się na ramieniu małżonka. Niedźwiedzi napar wprawdzie rozgrzewał i dodawał sił, ale głodu nie dało się nim oszukać. Wtem na ścieżce pojawił się płochliwy szarak. Trzęsąc się ze strachu zdołał wyszeptać: - Za mną! - i pokicał w stronę okazałego dębu. Pod drzewem mieściła się jego nora, w której na strudzonych wędrowców czekał już gorący posiłek. Małżonkowie z apetytem zajadali zajęcze specjały: kapustę z jabłkami, zupę szczawiową, a na deser marchewkowe ciasto. Dzieciątko również było szczęśliwe, że mamine mleko smakuje tak wybornie. Po obfitej kolacji Święta Rodzina pięknie podziękowała płochliwemu gospodarzowi, który na drogę zaopatrzy] jeszcze swoich gości w jęczmienne placki z masłem.
     Od miasta dzieliły ich jeszcze kilometry zdradliwych ostępów. Maryja bardzo bała się tych dzikich rejonów, bo nie wiadomo było, co za niebezpieczeństwa mogą tam czyhać na jej Syneczka. Podążała jednak dalej za swoim ukochanym mężem i po cichutku powtarzała za nim słowa modlitwy. Wtem ze splątanych zarośli wyciągnęły się czyjeś kosmate ręce. Najwyraźniej chciały porwać Maleństwo! Św. Józef zasłonił sobą żonę i Dziecko lecz łapska oplotły go i odrzuciły w zaspę. - Ratuj nas dobry Boże! - zdążył krzyknąć zapadając się w śnieg. Wtedy stało się coś nieprawdopodobnego. Z głębi lasu dało się słyszeć donośne wycie i nagle na pełznące ręce rzucił się srebmoszary wilk. Zakotłowało się, zamieszało, a śnieżne kłęby przysłoniły walczące zwierzę. Po chwili wszystko ucichło. Na małej polance został jedynie wilk i Święta Rodzina. Zwierzę wyciągnęło św. Józefa z zaspy, polizało mu twarz, otarło się o nogi Maryi, a na koniec obwąchało Dzieciątko. - Odprowadzę was do granic miasta. Przy mnie nic wam nie grozi. Musimy się jednak spieszyć, bo o świcie muszę być w domu - wilk posadził sobie na grzbiecie Maryję z Niemowlęciem i Józefa, po czym pędem ruszył w stronę, gdzie drzewa wyraźnie zaczęły się przerzedzać. Czas podróży minął bardzo szybko. Nie wiadomo kiedy Święta Rodzina znalazła się u bram miasta. Pięknie podziękowała wilkowi i pozdrowiła cały las, który okazał się im przyjazny i pomocny.
     O brzasku Maryja z Józefem przekroczyli próg świątyni i z radością ofiarowali swojego Syneczka Panu Bogu.
     Porozmawiajmy...
     Czy dziękujesz Panu Bogu za swoich bliskich?
     Czy siedząc w swoim domu myślisz czasem o tych, 
którzy nie mają gdzie spać, nie mają co jeść, nie mają ciepłych ubrań?
     Dlaczego leśne zwierzęta pomogły Świętej Rodzinie?
     Jakie cechy mają niedźwiedź, zając, wilk? 
Czego można się po nich spodziewać człowiek? A jakie okazały się w bajce?
      Czasami oceniamy inne osoby po wyglądzie i zachowaniu tak naprawdę ich nie znając. 
Pamiętajmy, że nasz osąd może być dla kogoś krzywdzący.

Pytania...

Co to jest grzech ?
Grzech to nieposłuszeństwo Bogu, brak miłości i zaufania do Niego i wybranie własnej drogi.
Grzech to świadome i dobrowolne przekroczenie przykazań Bożych i kościelnych.

Co to jest grzech ciężki, czyli śmiertelny ?
Grzech ciężki, czyli śmiertelny jest to świadome i dobrowolne 
przekroczenie przykazań Bożych i kościelnych w rzeczy ważnej.

Co to jest grzech lekki, czyli powszedni ?
Grzech lekki, czyli powszedni jest to świadome i dobrowolne 
przekroczenie przykazań Bożych i kościelnych w małej, lub w rzeczy ważnej, 
ale nie całkiem świadome i dobrowolne.

Co dokonuje się w sakramencie pokuty i pojednania ?
W sakramencie pokuty i pojednania Pan Jezus oczyszcza nasze serca z grzechów, które szczerze wyznajemy.

Co to jest Msza święta ?
Msza święta jest to uczta ofiarna, w czasie której Pan Jezus 
pod postaciami chleba i wina ofiaruje się za nas swemu Ojcu.

wtorek, 12 stycznia 2010

Modlitwy

SPOWIADAM SIĘ BOGU
Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam, bracia i siostry, 
że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem: 
moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
Przeto błagam Najświętszą Maryję, zawsze Dziewicę,
wszystkich Aniołów i Świętych i was, bracia i siostry,
o modlitwę za mnie do Pana Boga naszego.
POD TWOJĄ OBRONĘ
Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko. 
Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, 
ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać. 
Panno chwalebna i błogosławiona, 
o Pani nasza, orędowniczko nasza, pośredniczko nasza, pocieszycielko nasza 
z Synem Swoim nasz pojednaj, Synowi swojemu nas polecaj, 
swojemu Synowi nas oddawaj.